Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…NIECODZIENNIK SATYRYCZNO-PROWOKUJĄCY

O żołnierzach, którzy przez 9 lat po wojnie wciąż ukrywali się w schronie w lesie

91 161  
464   121  
Chyba wszyscy słyszeli już tę historię. Japoński żołnierz, pozostawiony samemu sobie, cały czas trwał na posterunku. Przez wiele lat po zakończeniu wojny wciąż ukrywał się w dżungli, pielęgnował swój karabin, zbierał żywność w pobliskich wioskach i, wierny swej przysiędze złożonej cesarzowi, ciągle czekał, aż ktoś wyda mu inny rozkaz. Tylko że ta konkretna historia nie będzie o nim. Jej bohaterem nie był Japończyk i nie działa się ona na jakiejś wyspie na Pacyfiku. Miała miejsce dużo bliżej – w południowo-wschodniej Polsce.

Powiedzieć, że okres tuż przed przejściem frontu w 1944 roku, jak i tuż po nim, był w tej części Polski ciężki, to jakby powiedzieć, że Niemcom pod Stalingradem było trochę zimno. Problemem był nie tylko przewalający się przez okolicę front razem ze wszystkimi związanymi z tym rozrywkami, ale i głęboki podział między mieszkającymi tam Polakami i Ukraińcami oraz przybycie sowieckich enkawudzistów, którzy z pomocą Armii Czerwonej i polskiego wojska decydowali kto w nowej rzeczywistości może żyć, a kto nie - znikając na zawsze w piachu lub przymusowo przesiedlając się setki kilometrów dalej.

Taka sytuacja oczywiście nie przypadała lokalnym oddziałom partyzanckim do gustu. Oddziały "podziemia" istniały tutaj od samego początku wojny i choć zdarzały się i tutaj rozmaite akcje przeciw Niemcom, to nowa, "powojenna" rzeczywistość wciąż wymagała od wielu osób ukrywania się w lesie i kontynuowania walki. Historia tego żołnierza miała miejsce w okolicy wsi Iskań leżącej w dolinie Sanu, jakieś 30 km na zachód od Przemyśla. Tak się składa, że moja rodzina, którą odwiedzam co roku, pochodzi z leżącej tuż obok wsi Nienadowa, więc miałem okazję przyjrzeć się z bliska miejscom, w których się toczyła, jak i podpytać o ówczesne realia.

Partyzantom nie było lekko. Gdy zbliżał się front, przeważnie poukrywali się, przeczekując nawałnicę. Jednak tuż po niej pojawiła się nowa - na nowo uaktywniły się oddziały ukraińskie. To z kolei ściągnęło oddziały wojska "socjalistycznej Polski" oraz ich sowieckich sojuszników. Ta cała machina wojenna wujka Stalina robiła co mogła, by spacyfikować teren i oczyścić go z jakichkolwiek żołnierzy podziemia, niezależnie dla kogo one walczyły. Oddziały partyzanckie ponosiły straty, niszczono ich zaplecza, paląc wioski i wysiedlając mieszkańców, rozbijano je w obławach i potyczkach. Sytuacja stawała się coraz gorsza, ponieważ dysproporcja sił była olbrzymia. W 1947 roku w końcu nastał czas podjęcia trudnej decyzji - sytuacja stała się tak trudna, że partyzanci postanowili wycofać się z tego rejonu. Pozostać mieli ochotnicy, którzy lawirując między wrogimi partyzantami jak i wojskiem polskim i sowieckim, mieli zbierać informacje i donosić o ruchach nieprzyjaciela. W okolicy, w swoim własnym schronie, miał pozostać też łącznik - "Wistun".
Na ochotnika zgłosiło się czterech żołnierzy: "Czaban", "Kruk", "Jawir" i "Kołos". Lasy w okolicy doliny Sanu są rozległe, gęste i pełne wąwozów. Idealne na budowę partyzanckich schronów i ziemianek. Wykopano taką jedną w zboczu, tuż obok strumienia, i rozpoczęto wykonywanie obowiązków.

l_1798975d178ef31las.jpg
Typowy las w rejonie doliny Sanu. Idealny na grzyby, spacery i budowanie schronów z dala od ludzi.

Czas płynął powoli. Żołnierze dbali o broń i ubranie, wyprawiali się do lokalnych opuszczonych wsi i sadów w poszukiwaniu jedzenia, zbierali grzyby, polowali i przygotowywali meldunki o ruchach nieprzyjaciela. W międzyczasie spotkali też grupkę kolegów po fachu, którzy zostali wysłani po żywność, ale którzy po powrocie do schronu ani swego dowódcy, ani towarzyszy już nie zastali. Ziemianka była przystosowana dla czterech żołnierzy, więc wykopano nową, aby wszyscy mogli się w niej pomieścić.


Nie ma zdjęć bohaterów tej konkretnej historii, ale byli oni tacy jak ci tutaj. 1946 lub 1947 rok.

Najgorsze zawsze są zimy. Jedzenia w lesie praktycznie nie ma, wyprawy do wiosek, z powodu śladów zostawianych na śniegu, były zbyt ryzykowne. Żyć można było jedynie z tego, co udało się zebrać w lecie i na jesieni i zmagazynować w ziemiance oraz z wnyków zakładanych w pobliżu. Na szczęście gdzieniegdzie dało się znaleźć chłopskie zboże pozostawione w beczkach, a po przyniesieniu do ziemianki żaren, niepotrzebnych już nikomu w opuszczonej wsi, można było bez wychodzenia wyrabiać własną mąkę - a z niej chleb, pierogi i makaron. Dodatkowo trzeba było dbać o opał do piecyka, o zamaskowanie komina, jak i przywyknąć do życia w ciemności - bo naftę do lampy należało oszczędzać. Dni leciały jeden po drugim, dookoła co jakiś czas przemieszczały się oddziały wojska i NKWD, a grupka żołnierzy siedziała w swojej ziemiance i czekała.

W końcu nadszedł maj. Wyznaczona pora wizyty w schronie "Wistuna" i złożenia najnowszych meldunków. Oddział dotarł w pobliże schronu przed świtem. Gdy byli już blisko niego, z pobliskich krzaków dotarł do nich szmer. A tuż po nim huk wystrzałów i grad kul. Schron wpadł w ręce wroga, a na nich samych urządzono zasadzkę. Na szczęście, bez żadnych strat, uciekając i klucząc w zaroślach, udało się wszystkim bezpiecznie uciec. Ale sytuacja była ponura. "Wistun" był jedynym ogniwem łączącym ich z dowództwem. Bez niego byli po prostu sami. Otoczeni ze wszystkich stron nową, socjalistyczną rzeczywistością i całą hordą żołnierzy próbujących ich złapać lub najchętniej zwyczajnie zastrzelić. W tej sytuacji prawie cała grupa uznała, że nie ma sensu dłużej tu zostawać, a ratunkiem może być przebicie się gdzieś na zachód. Jedynie Czaban i Kruk uznali, że zostaną tu jeszcze trochę, w swych rodzinnych stronach. Należało jednak znaleźć nowe miejsce na schron, bo ta okolica zrobiła się zbyt niebezpieczna.
Czaban i Kruk zabrali co mogli i z wypchanymi plecakami ruszyli w poszukiwaniu nowego miejsca. Zmęczeni wędrówką (a wędrówki po podkarpackich pagórkach potrafią być męczące) usiedli, by zjeść przygotowane ziemniaki. W tym momencie rozległo się szczęknięcie metalu i padło głośne:

"Ręce do góry!".

Niedaleko stał żołnierz "Ludowego" Wojska Polskiego (w istocie były to oddziały KBW - Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, ale używał będę niehistorycznego, ale charakterystycznego skrótu "LWP" aby było jasne, że chodzi o polskich żołnierzy) z karabinem gotowym do strzału. Partyzanci rzucili się do ucieczki. Karabin zgrzytnął jeszcze raz, ale nie wypalił. Szczęście było po stronie uciekinierów, lecz po chwili las zaroił się od pozostałych żołnierzy LWP, którym już broń się nie zacinała. Pomimo gradu kul partyzantom znów udało się bezpiecznie uciec. Gęste krzaki i wąwozy, których w tamtej okolicy pełno, stanowiły doskonałą zasłonę.
Nową siedzibę postanowiono wykopać na "Tatarskiej Górze", w wąwozie zarośniętym młodymi jodłami.


Wąwozów, jak wspomniałem, jest w tej okolicy pełno, a to przykładowy jeden z nich. Lasy w pobliżu Iskani są bardziej jodłowe, te w okolicy Nienadowej, gdzie robiłem zdjęcia - bukowe.

Do środka schodziło się po drabinie - najpierw do "przedpokoju" o wymiarach 1,5 na 2,5 metra, a potem do "pokoju" o wymiarach 2,5 na 3 metry. Pomieszczenia miały wysokość 2,5 metra i wyłożone były jodłowymi pniami. Z wydrążonych pni wykonano też rury - jedną doprowadzającą wodę ze strumienia, drugą odprowadzającą pomyje. Wejście zamaskowano włazem w formie skrzyni wypełnionej ziemią z zasadzonymi krzakami. Budowa zajęła dwa tygodnie.

Cała okolica była spustoszona, ale gdzieniegdzie mieszkali jeszcze ludzie. Tak właśnie było w Iskani. Nie wszyscy byli godni zaufania, ale niektórym gospodarzom można było ufać, że nie wydadzą partyzantów komunistycznym władzom. Takie wizyty nie tylko sprowadzały się do zbierania informacji oraz zaopatrzenia, ale chyba przede wszystkim spotkania z kimś innym niż jedyny towarzysz w schronie. Wizyty odbywały się nocą. Jeśli było "czysto", światło w pokoju było zgaszone. Jeśli niebezpiecznie, miała palić się w nim duża lampa. Jednak pewnego dnia w oknie świeciła się tylko malutka świeczka. Czaban i Kruk, nie wiedząc, co to oznacza, podeszli po cichu do okna. W tym momencie mieszkająca w chacie kobieta machnęła ręką, każąc im uciekać. We wsi siedzieli żołnierze LWP. Partyzanci ruszyli w zarośla, a potem postanowili przeczekać gdzieś ulewę, która się rozpętała. Jedynym pomysłem, jaki wpadł im do głowy, był cmentarz znajdujący się na pobliskim wzgórzu.




Grekokatolicki cmentarz w Iskani. Zostało tylko kilka zniszczonych pomników zarastających mchem…

Najpierw ukryli się w jakimś grobowcu, ale po godzinie postanowili schować się w wieży cerkwi znajdującej się tuż obok. Zniszczona i opuszczona wciąż przypominała o dużej grekokatolickiej społeczności mieszkającej tu przed wojną.

Cerkiew na przedwojennej mapie:


A dziś zostało po niej tylko to…:



Tuż obok znajduje się "profesjonalny" bunkier linii Mołotowa:



Partyzanci weszli na wieżę i ukryli się w kopule. Następnego dnia po wsi wciąż kręcili się żołnierze zaglądający we wszystkie zakamarki. Kilku weszło też do zdewastowanej cerkwi, ale kryjówki Czabana i Kruka nie znaleźli. Po mniej więcej dobie, gdy wojsko się wyniosło i zrobiło się bezpiecznie, partyzanci wyszli z ukrycia. Okazało się, że dom, do którego przyszli, zajął oficer LWP i nie pozwolił na wystawienie lampy. Matka małego dziecka szczypała je i przekonała oficera, że ono płacze, ponieważ jest chore, i że chciałaby chociaż małą świeczkę zapalić, aby czuwać przy nim.

Mijały kolejne miesiące. Partyzanci cały czas siedzieli w ziemiance, zbierali zapasy i okazjonalnie wybierali się do nielicznej garstki sprawdzonych przyjaciół w pobliskich wsiach. W międzyczasie doszli do wniosku, że aby polować na grubą zwierzynę, potrzebna im dubeltówka, bo z pepeszy taka broń myśliwska, jak z koziej dupy trąba. W pobliskiej wsi mieszkał leśniczy, który często wybierał się ze swoją dubeltówką do lasu i obchodził go tą samą, utartą ścieżką. Zawsze siadał w tym samym miejscu na kamieniu i popalał papierosy. W głowie partyzantów pojawił się pomysł. Gdy następnego razu leśniczy wybrał się na spacer, usiadł na kamieniu, wyciągnął papierosa i... zamarł z zaskoczenia. Naprzeciw niego był przypięty do pnia list, w którym partyzanci napisali, że są żołnierzami ukrywającymi się w lesie, że potrzebują dubeltówki, że mają nadzieję, że ich nie wyda i że proszą go o pozostawienie jej i naboi do niej w tym miejscu. Leśniczy wstał, drżącymi rękami zerwał list i pobiegł do domu. Genialny plan! Teraz doniesie milicji i zacznie się obława, a wszystko przez głupią dubeltówkę! Z duszą na ramieniu Czaban i Kruk pobiegli za nim, obserwując jego dom przez cały dzień i noc. Nie wyszedł nigdzie. Następnego ranka wyszedł z dubeltówką na ramieniu i, jak zwykle, wybrał się do lasu. Doszedł do kamienia, zapalił papierosa, odłożył broń oraz naboje na ziemię i wrócił do domu. Pomysł z listem był głupi i niebezpieczny, ale ostatecznie wypalił. A milicja dowiedziała się tylko tyle, że leśniczego napadli kłusownicy i ukradli mu broń. Mając zbyt wiele do roboty i małe szanse na znalezienie sprawcy, nie podjęła nawet działania.

Dni mijały, pory roku przychodziły i odchodziły. Sytuacja nie poprawiała się. Władza ludowa się umacniała, liczba wojska i milicji niespecjalnie malała, kontaktu z dowództwem nie było, a wiadomości dostarczane od przyjaznych ludzi nie były zbyt wesołe. Co chwila donoszono o egzekucjach albo procesach schwytanych partyzantów. A jakby tego było mało, doszły ich słuchy, że żona i synek Kruka, którzy zniknęli w czasie wojny, odnaleźli się kilkaset kilometrów dalej - w okolicy Koszalina.

18 kwietnia 1949 roku nie zapowiadał się jako ostatni dzień w pieczołowicie zbudowanym schronie. Ale tego właśnie dnia siedzący w środku partyzanci usłyszeli trzaski i głosy w pobliżu włazu. Był zamaskowany drzewkami posadzonymi w skrzyni, ale nie były one już tak świeże, jak te rosnące w pobliżu. Z zewnątrz dało się słyszeć "Hej, Grzegorz! Chodź tutaj, coś ci pokażę".

A po chwili nerwowe "Grzegorz, tu ktoś siedzi!".

Czaban i Kruk postanowili uderzyć pierwsi, nie czekając na los taki sam jak "Wistuna" i innych, których porozrywane ciała znajdowano w pobliżu wysadzonych schronów. Otworzyli właz i puścili serię z automatu. Nic, cisza. Wyjrzeli na zewnątrz i zobaczyli dwóch kłusowników uciekających gdzie pieprz rośnie. Z jednej strony ulga - to nie obława, jeszcze trochę pożyjemy. Ale z drugiej problem - kryjówka została wykryta, trzeba uciekać i szukać nowej.

Nowy schron był już czwartym wybudowanym przez Czabana i Kruka. Był odrobinę większy i wyposażony w te same luksusy co poprzedni. Dodatkowo w środku wymurowany został kamienny piec. Wewnątrz znalazły się też rozmaite meble, a okolice wejścia dodatkowo obsadzono rozmaitymi młodymi drzewkami. I choć kryjówka była doskonała, to Czaban podupadł na zdrowiu. Gdy Kruk kopał sobie swój własny, dodatkowy pokoik, zdrowie pozwalało mu jedynie na gotowanie i przyglądanie się pracy kolegi. Z nudów powstały notatki, z których wynikało, że tylko ten jeden pokoik wymagał wyniesienia 2060 koszy ziemi, każdy o wadze 35 kg.

W styczniu 1952 roku wydarzył się wypadek. Przy rąbaniu drewna siekiera ześlizgnęła się po oblodzonym konarze i niemalże ucięła Czabanowi kciuk. Najbliższy lekarz znajdował się w Siedliskach i mieszkał naprzeciwko posterunku milicji. Po godzinnym marszu, z prawie uciętym palcem, krwią tryskającą z rany i na mroźnym wietrze, z pepeszą ukrytą pod ubraniem i granatami w kieszeniach, Czaban i Kruk dotarli na miejsce. Była już noc, więc obudzili lekarza stukając w okno. Ten wyszedł, obejrzał ranę i zaprosił do gabinetu mieszczącego się w tym samym budynku co posterunek milicji. "Tylko cicho, bo milicjanci śpią" - poprosił. Chyba w najśmielszych snach nie przyśniłoby im się, że tuż pod ich nosem jest ukrywający się już tyle lat partyzant, mieszkający na co dzień w ziemiance. Lekarz opatrzył ranę i kazał przyjść za dwa dni na zmianę opatrunku. Dwa dni później Czaban z przyjacielem znów wybrali się do Siedlisk, ale tym razem wizyta nie miała wyglądać tak spokojnie. W drodze do gabinetu jedna z kobiet zagadała do nich. "Panowie do lekarza? Nie ma go w gabinecie, siedzi w sklepie, zaraz go zawołam". Jednak minęła sklep i szybszym krokiem popędziła dalej, w kierunku milicji. Partyzanci nie czekali ani chwili, odwrócili się i zaczęli biec w stronę lasu. Strzały z oddali potwierdziły, że to była słuszna decyzja.

Rana z czasem się zagoiła, ale bóle żołądka się nasiliły. Zła dieta, stres i złe warunki panujące w schronie musiały z czasem dać o sobie znać. Sytuacja stała się zła. Czaban strasznie schudł, zwijał się z bólu, stał się blady, bo tygodniami nie wychodził na zewnątrz… Na tyle zła, że pewnego dnia podstępem wygonił on ze schronu kolegę, a gdy był już sam - wyciągnął pistolet i włożył sobie lufę do ust. Niewiele brakowało, ale Kruk wrócił na czas i okrzykiem "co robisz, idioto!" zapobiegł najgorszemu. Znów trzeba było szukać lekarza, tym razem w odległym o jakieś 20 kilometrów Dynowie, największym miasteczku w okolicy. Cały rok 1953 to czas leczenia żołądka i siedzenia w ziemiance.

Nadszedł rok 1954. Ukrywanie się w lesie nie było już takie łatwe jak dawniej. Wojna skończyła się wiele lat temu. Kręcące się po okolicy oddziały ukraińskich partyzantów zostały rozbite. Ukraińskie wsie zostały wysiedlone. Do Pogórza Przemyskiego powrócił spokój. Ludzie nie obawiali się już iść do lasu "żeby czasem nie natknąć się na bandy". W pobliżu schronu kręcili się cywile, którzy na nowo napłynęli do opustoszałych wsi, rozmaici pracownicy PGR-ów i drwale. Partyzanci jednak, nie wiedząc co robić i bojąc się milicji, wciąż koczowali w lesie - bez perspektyw, bez przyszłości, bez nadziei. Spotkania z paroma zaprzyjaźnionymi rodzinami przez te wszystkie lata zaowocowały jednak romansem. W 1955 roku córka jednego z gospodarzy, który przez te wszystkie lata pomagał i sam otrzymywał pomoc od partyzantów, zaszła w ciążę. 23 stycznia 1956 roku urodziła się Czabanowi córka. W USC w Birczy matka zarejestrowała ją jako Marię Hawrylak. Ojciec - "nieznany". A mimo to przychodził do niej w nocy, brał ją na ręce i płakał nad swoim i jej losem.

27 kwietnia 1956 roku rząd ogłosił amnestię. Wszyscy partyzanci, którzy jeszcze się nie ujawnili, mogli to zrobić bez groźby uwięzienia. Nie był to podstęp - od przyjaciół Czaban i Kruk dowiedzieli się, że ci, którzy się już wcześniej ujawnili, żyją. Dostali 2500 zł zapomogi i nikt ich nie zabił ani nie aresztował. Pomimo strachu i niepewności decyzja została podjęta. 14 maja, po dziewięciu latach spędzonych w lesie, w norach wygrzebanych w zboczach wzgórz, Czaban i Kruk oddadzą się w ręce milicji jako ostatni w tym rejonie.

Autobusem pojechali do Przemyśla, gdzie weszli do budynku prokuratury. Oczywiście nie obeszło się bez długich przesłuchań przez prokuratora, któremu oczy wyszły na wierzch gdy dowiedział się z kim ma do czynienia (a stojący obok milicjant nerwowo odbezpieczył pistolet), ale faktycznie amnestia okazała się prawdą. W ramach przesłuchań kazano im ujawnić ziemiankę, w której mieszkali - zaprowadzili więc prokuratora z milicyjną obstawą na miejsce.

"No i gdzie, do cholery, ta kryjówka?" spytał zdenerwowany poszukiwaniami prokurator.
"Tutaj, pod nami".
Milicjant razem z psem zaczęli się kręcić w pobliżu. Ale nic to nie dało. W końcu, widząc rosnące zniecierpliwienie władzy, Kruk wszedł w gęstwinę i otworzył właz. Prokurator nie krył zaskoczenia.
"Cholera by ich wzięła! Luksus! Dwa pokoje, korytarz, woda, piec! Tylko komina nie widzę!"
"Tutaj, stoimy na nim". Czaban podniósł kawałek mchu i wyjął zatyczkę.

Być może okolica wyglądała podobnie do tej.

Lata wyrzeczeń, strachu i niepewności skończyły się. Kruk wyjechał na Pomorze, do swojej żony i dziecka. Czaban ożenił się z matką swojego dziecka i pozostał na Podkarpaciu. Ale nie oznaczało to powrotu normalności. Władza lubiła przypominać o tym, że jednak był on partyzantem, a ona za partyzantami nie przepada. Również wielu sąsiadów miało Czabanowi za złe to, czym zajmował się tuż po wojnie. A jakby tego było mało, to świat po prostu się zmienił. To już nie było to samo Pogórze Przemyskie, co przed wojną. Zbyt wiele zła i cierpienia się przez nie przetoczyło, o czym zresztą pokrótce opowiem w następnym artykule. To wszystko sprawiło, że Czaban postanowił wyjechać z rodziną do USA. Otrzymał stosowne pozwolenie, wyrobił paszport i 7 lutego 1963 roku przybył z rodziną do Nowego Jorku.

Przez dziewięć lat mieszkał w norze, starał się wypełniać rozkazy swoich dowódców, a gdy stracił z nimi kontakt - starał się po prostu utrzymać przy życiu, bojąc się nowej władzy i nowej rzeczywistości. A naprawdę nazywał się Omelian Płeczeń i był żołnierzem UPA.


Na podstawie książki "9 lat w bunkrze" Omeliana Płeczenia i własnych wędrówek po okolicy.
34

Oglądany: 91161x | Komentarzy: 121 | Okejek: 464 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

09.05

08.05

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało