Ubolewam, że współczesne kino rozrywkowe trawi makdonaldyzacja. Nowa "Czarna Pantera" trwa bite 2,5 godziny a treści w nim tyle ile zdrowych składników w BigMacu. Mnóstwo bohaterów z którymi trudno się identyfikować, wszyscy robieni na jedno kopyto i cały czas akcja która niczemu nie służy. Tutaj gadanie dla gadania, potem ktoś z kimś się pobije, potem znów czcze gadanie, potem bijatyka - a wygrywa ten, kto ma bardziej kolorowy strój. Zdrzemnięcie się na 15 minut w dowolnym momencie w niczym nie przeszkadza.
Jako że to kolejna odsłona Czarnej Pantery, to wiadomo że wszystkiego ma być więcej i bardziej. Więc wymyślono kolejnego super-bohatera, który oczywiście jest jeszcze bardziej niż wszyscy inni.najpierw poznaliśmy Wakandę, czyli super-duper debeściarską nację, która totalnie jest niezwyciężona i w ogóle najlepsza, bo ma kosmiczny poziom technologii, minerał wibranium i dzidy. Jak to przebić? najprościej - wymyślamy kolejną nację, która jest... jeszcze bardziej rozwinięta, ma jeszcze ostrzejsze dzidy i też ma wibranium. Stąd też oczywista myśl, że dla efektów specjalnych będą walczyć ze sobą, no bo czemu nie.
Z tym że wychodzi to po prostu... tanio. Bo jak dochodzi do starcia mocarstw, to okazuje się że te mocarstwa to jeden statek, parę samolocików i parę bojowniczek z dzidami. To tak jakby USA wysłało co biwy pod Midway jednego lotniskowca - i nic więcej. No, chyba że przeciwnik, którego mocarstwo to chyba jedno miasto i tak na oko kilkuset żołnierzy. To już za Mieszka I pod Cedynią było więcej wojowników.
Do tego totalnie od czapy wątek mocarstw zachodnich, który służy dokładnie niczemu. Jakaś nastolatka, która nagle okazuje się arcygeniuszem technicznym, bo nauczyła się tego reperując samochody. Dyrektor szkoły, która chodzi z dekoltem do pępka i gołymi plecami. No i jak zrobić Czarną Panterę bez Czarnej Pantery? prosto, robimy inną Czarną Panterę i mamy Czarną Panterę. No po prostu geniusz! I oczywiście łopatologiczny morał że miłość najważniejsza, należy wybaczać i zgoda buduje, blablabla. Mamy też hi-tech bronie, sprzęt i technologie, ale wiadomo, że o wszystkim decyduje ten kto lepiej napirza po pysku w walce wręcz. Aha, jakby coś to wymyślmy IronMana. IronMan jest odpowiedzią na wiele pytań.
Chyba to ma kategorię PG13, jak nie niższą, więc krwawe walki super mocarstw o dominację nad światem i wyrzynanie przeciwnika ogranicza się do robienia groźnych min, przepychania - lub co jest szczególnie przerażające - zrzucania do wody. A jak się kogoś zabije, to wiecie, tak tylko na niby.
A całościowo to film jest jak hamburger w Maku. Taka sama jak w każdym innym, wcale nie lepsza jak inne, na reklamie obiecuje niestworzone doznanie kulinarno-wizualne, a w rzeczywistości otrzymuje się płaską bułę w papierze nijak nie przypominającą tego z obrazka.
Od strony wizualnej - majstersztyk. Co prawda CGI to chyba na Commodore robione - ale kostiumy - to miód na oczy. Typowe kino rozrywkowe: dużo 3D, dużo HD, kolory na 125%, wszyscy są dobrzy albo źli, a głębię filmu robią traumy przeszłości. I cyk, boxoffice zapewniony.
Jako że to kolejna odsłona Czarnej Pantery, to wiadomo że wszystkiego ma być więcej i bardziej. Więc wymyślono kolejnego super-bohatera, który oczywiście jest jeszcze bardziej niż wszyscy inni.najpierw poznaliśmy Wakandę, czyli super-duper debeściarską nację, która totalnie jest niezwyciężona i w ogóle najlepsza, bo ma kosmiczny poziom technologii, minerał wibranium i dzidy. Jak to przebić? najprościej - wymyślamy kolejną nację, która jest... jeszcze bardziej rozwinięta, ma jeszcze ostrzejsze dzidy i też ma wibranium. Stąd też oczywista myśl, że dla efektów specjalnych będą walczyć ze sobą, no bo czemu nie.
Z tym że wychodzi to po prostu... tanio. Bo jak dochodzi do starcia mocarstw, to okazuje się że te mocarstwa to jeden statek, parę samolocików i parę bojowniczek z dzidami. To tak jakby USA wysłało co biwy pod Midway jednego lotniskowca - i nic więcej. No, chyba że przeciwnik, którego mocarstwo to chyba jedno miasto i tak na oko kilkuset żołnierzy. To już za Mieszka I pod Cedynią było więcej wojowników.
Do tego totalnie od czapy wątek mocarstw zachodnich, który służy dokładnie niczemu. Jakaś nastolatka, która nagle okazuje się arcygeniuszem technicznym, bo nauczyła się tego reperując samochody. Dyrektor szkoły, która chodzi z dekoltem do pępka i gołymi plecami. No i jak zrobić Czarną Panterę bez Czarnej Pantery? prosto, robimy inną Czarną Panterę i mamy Czarną Panterę. No po prostu geniusz! I oczywiście łopatologiczny morał że miłość najważniejsza, należy wybaczać i zgoda buduje, blablabla. Mamy też hi-tech bronie, sprzęt i technologie, ale wiadomo, że o wszystkim decyduje ten kto lepiej napirza po pysku w walce wręcz. Aha, jakby coś to wymyślmy IronMana. IronMan jest odpowiedzią na wiele pytań.
Chyba to ma kategorię PG13, jak nie niższą, więc krwawe walki super mocarstw o dominację nad światem i wyrzynanie przeciwnika ogranicza się do robienia groźnych min, przepychania - lub co jest szczególnie przerażające - zrzucania do wody. A jak się kogoś zabije, to wiecie, tak tylko na niby.
A całościowo to film jest jak hamburger w Maku. Taka sama jak w każdym innym, wcale nie lepsza jak inne, na reklamie obiecuje niestworzone doznanie kulinarno-wizualne, a w rzeczywistości otrzymuje się płaską bułę w papierze nijak nie przypominającą tego z obrazka.
Od strony wizualnej - majstersztyk. Co prawda CGI to chyba na Commodore robione - ale kostiumy - to miód na oczy. Typowe kino rozrywkowe: dużo 3D, dużo HD, kolory na 125%, wszyscy są dobrzy albo źli, a głębię filmu robią traumy przeszłości. I cyk, boxoffice zapewniony.