Wiadomo, jak to w kinie bywa. Po wielkim sukcesie filmu pewne jest, że
wkrótce zaczną się prace nad drugą częścią tego hitu. Taką z
większym budżetem, lepszą obsadą, bardziej cieszącymi oko
efektami specjalnymi i niestety, zazwyczaj – znacznie słabszą
fabułą. Wszystko to, aby stworzyć produkcję zaprojektowaną po
to, aby cynicznie wyciągnąć hajs z kieszeni widzów. I chociaż w
istocie tak właśnie jest, to czasem warto nieco pochylić się
nad odsądzanymi od czci i wiary sequelami i po latach dać im drugą
szansę.
Z jakiegoś powodu czas leczy rany i dopiero odpowiedni dystans
pozwala zobaczyć w filmie, który początkowo wydawał się nam
lichy, pewne zalety, które sprawiają, że seans będzie znacznie
przyjemniejszy. Jednocześnie jednak chciałbym zaznaczyć jedno –
omówione poniżej produkcje nadal pozostawiają sporo do życzenia,
jednak, moim skromnym zdaniem, wcale nie są tak złe, jak można by
wnioskować z łatki, którą im przyklejono.
Od momentu, gdy
Ridley Scott powołał do życia kreaturę wyrwaną wprost z
koszmarnych, pełnych mroku i pornografii wizji H.R. Gigera, kino SF nigdy już nie było takie samo. Po stworzeniu przez niego
genialnego, klaustrofobicznego slashera „Obcy – ósmy pasażer
Nostromo” oczywiste było, że artystycznego sukcesu tego dzieła
powtórzyć się nie da. W każdym razie – już nie w takiej
formie. Na szczęście James Cameron, który stanął za kamerą
drugiej części, pokazał, że ma jaja i zrobił film stylistycznie
inny niż pierwowzór. Zamiast atmosfery grozy i zaszczucia,
w
„Obcych” dostaliśmy prawdziwą ksenomorficzną jatkę. Zarówno
krytycy, jak i widzowie bawili się na tym filmie lepiej niż pedofil
w piaskownicy, co odbiło się na kasie, którą dzieło Camerona zarobiło.
Całkiem nieźle
zarobiła też wyreżyserowana przez niezbyt jeszcze wówczas
znanego Davida Fichera trzecia część franczyzy, mimo że film ten
dostał w recenzjach solidne baty, a i widzowie nie szczędzili mu
jadu. Winę za artystyczną klęskę „Obcego 3” zrzucano na m.in.
produkcyjny chaos – podczas realizacji tego dzieła co chwilę
zmieniano scenariusz (przez chwilę „Obcy 3” kręcony był bez
scenariusza!) oraz dochodziło do ciągłych przetasowań na reżyserskim stołku.
Czy jednak film ten
faktycznie jest taki zły? Dopiero po latach Fincherowska wizja
znalazła uznanie wśród fanów kina SF. Brudny, przytłaczający
klimat kosmicznego więzienia i bohaterowie, którym daleko do
postaci pozytywnych to elementy, które mogą zniechęcić do
seansu, ale z drugiej strony – jest w tym filmie coś intrygującego
i nawet można wybaczyć reżyserowi to, w jak bezceremonialny sposób
obszedł się z uratowanymi z rzezi protagonistami z poprzedniej
części. Dla mnie i dla wielu miłośników „Obcego” seria ta
kończy się w hutniczym piecu, gdzie trafia Elen Ripley pod koniec
seansu.
Chyba nie obrażę
nikogo, jeśli powiem, że „
Święci z Bostonu” to film do bólu
wręcz zły, fatalnie napisany i aktorsko przeszarżowany? A mimo to, a
może raczej właśnie dlatego to urocze dziełko z 1999 roku,
za którego reżyserię odpowiada Troy Duffy,
to jedna z tych
produkcji, na której seansie człowiek kwiczy z radości. Jest
przesadna brutalność, wyraziści bohaterowie i intrygujący pomysł
na prostą, niczym piosnka Zenka, fabułę. Do tego całość polana została
sosem czarnego, mocno przysadzistego humoru.
Zupełnie więc nie kumam, czemu tylu widzów, którzy przecież
wykazali się sporym dystansem do tego typu kina, miało tak duży
problem z „Dniem wszystkich świętych” z 2008 roku. Za kamerą
zasiadł kolejny raz ten sam reżyser i dał nam powtórkę z
rozrywki.
Czego więcej można by oczekiwać po sequelu filmu, który
jechał ostro po bandzie i radośnie przekraczał granice dobrego
smaku? To dokładnie to samo kino. Tylko bardziej. Jest tu jeszcze
brutalniej i znacznie niedorzeczniej, a ostatnia
scena jest miłą niespodzianką dla każdego fana pierwszej części.
Jeśli nie widzieliście jeszcze „Dnia wszystkich świętych”, to
chlapnijcie sobie trzy piwka, wyłączcie mózg i rozwalcie się
przez kineskopem. Gwarantuję, że będziecie się bawić niczym
prosięta w błocie.
Tak, wiem – tutaj
już dobrowolnie kładę łeb na katowskim pieńku. Przecież tego
filmu nie wolno lubić. To czarna owca bondowskiej serii, produkcja,
o której mówić się nie powinno!
W 1969 roku, po
pięciokrotnym wcieleniu się w rolę słynnego brytyjskiego agenta,
Sean Connery powiedział sobie dość i oznajmił, że więcej już
Bonda nie zagra. Producenci chcieli jednak kontynuować tę dochodową
serię, więc pospiesznie rozpoczęły się przesłuchania aktorów,
którzy mogliby zastąpić szkockiego gwiazdora na planie produkcji
„W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”. Mimo że wśród
zainteresowanych rolą artystów był m.in. Adam West i Timothy
Dalton (który uznał, że jest za młody na agenta 007…), wybór
padł na George’a Lazenby’ego –
australijskiego modela znanego
z reklam batoników.
Wyszło jak wyszło i trudno się dziwić –
„aktor” ten po raz pierwszy pojawił się na dużym ekranie, nie
miał dużego doświadczenia przed kamerą, a i talentu też jakby mu zabrakło. Bond w wersji Lazenby’ego jest dość sztywny i
pozbawiony charyzmy swego poprzednika. A mimo to „W tajnej służbie
Jej Królewskiej Mości” to, moim zdaniem, jeden z najlepszych filmów
o agencie 007! Jest tu znakomity Telly Savalas jako złowrogi
Blofeld, jest też czarująca Diana Rigg – jedna z piękniejszych
„dziewczyn Bonda”. Ona, w przeciwieństwie do piszczących,
głupiutkich dam, które bohater zaciąga do łóżka, emanuje
charyzmą i może pochwalić się ostrym jak brzytwa pazurem! Jest też naprawdę
niezła fabuła.
No i to tutaj James wpada w sidła miłości i staje
na ślubnym kobiercu!
Niedługo po
premierze filmu na jego twórców posypały się gromy. Głównie
obrywało się oczywiście Lazenby’emu i jego sztywnej grze,
brakowi uroku Connery’ego oraz karykaturalnej choreografii walk z
udziałem australijskiego pięknisia. Musiało minąć parę dekad,
aby jedyny film o Jamesie Bondzie, w którym zagrał George, zdobył
pochlebne recenzje. Ba, nawet i sam artysta grający główną rolę
zaczął być chwalony jako ten jedyny, niepowtarzalny, wrażliwy,
romantyczny i ostatecznie bardzo nieszczęśliwy James Bond. Dziś
na Rotten Tomatoes „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”
ma ponad 80% pozytywnych ocen, co tylko potwierdza opinię, że
film
ten jest jedną z najlepszych odsłon serii.
Nakręcone przez Joe
Dantego w 1984 roku „Gremliny” to idealnie skomponowana mieszanka
horroru i szalonej komedii, która dała początek całemu
podgatunkowi B-klasowych filmów, w których to niewielkie i pozornie
sympatyczne stworki robią z ludzi mielone. Sześć lat po wielkim
sukcesie tego filmu Dante stanął za kamerą „Gremlinów 2”. Ta
produkcja nie przyniosła już zbyt dużych zysków finansowych, a i
krytycy mocno kręcili nosami…
Trochę niesłusznie – drugie
spotkanie z puchatymi stworkami, które w wyniku kontaktu z wodą
(lub po zjedzeniu posiłku w nocy) zamieniają się obślizgłe
bestie,
to prawdziwa jazda bez trzymanki. Szalony pomysł sprawienia,
że kreatury opijać się będą wywołującymi genetyczne mutacje
płynami był prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Co może być
bowiem bardziej poj#bane od morderczego, uszatego gremlina
terroryzującego ludzi? Hmmm… Może gremlin-pająk,
gremlin-nietoperz, gremlin-transwestyta, gremlin-warzywo albo
elektryczny gremlin? Twórcy tego filmu poszli na całość ze swoją
kreatywnością i dali nam kino pozbawione wszelkich hamulców, będące
złośliwym komentarzem do kiczowatej popkultury lat 80.
Nie, czwarty Jones
nawet nie zbliża się jakością do swoich trzech poprzedników. Czy
to jednak oznacza, że my – patrzący przez pryzmat „nostalgicznych
okularów” widzowie – nie oceniliśmy tego filmu zbyt surowo?
Ostatnio, po kilkunastu latach od ostatniego seansu, wróciłem sobie
do „Kryształowej Czaszki” i spojrzałem na ten nakręcony
przez Spielberga koszmarek z nieco innej już perspektywy. Jeśli by
wywalić z tej produkcji postać syna głównego bohatera i przymknąć
oko na marne CGI, to
mamy tu do czynienia z klasyczną przygodą
Indy’ego! Jest tu przecież wszystko, czego należało by po niej
oczekiwać – eskapady po dżungli, przeciwnicy związani z wrogim
reżimem, specyficzny humor, bohater (mimo wieku) z twardymi jajami,
no i mistyczny, tym razem związany z międzywymiarowymi
podróżnikami, a nie religijnym kultem, relikt w samym centrum
akcji.
Najbardziej natomiast irytuje mnie czepianie się niesławnej
sceny, w której Indy chowa się w lodówce i dzięki temu udaje mu
się wyjść cało z eksplozji bomby atomowej. Na Teutatesa! Od
kiedy to po filmach, w których Święty Graal leczy rany, a indiańskie
grobowce plują w intruzów kilkudziesięciotonowymi kamiennymi
kulami, powinniśmy spodziewać się realizmu?
Mimo że miejsce
Indiany Jonesa powinno zostać w cudownych latach 80., to nakręcony
19 wiosen po „Ostatniej Krucjacie”
sequel nie jest tak zły, jak
widzą to krytycy. Jeśli natomiast zatęskniliście za kinem nowej
przygody i po seansie ostatniej produkcji o naszym ulubionym
archeologu czujecie niedosyt, to zdecydowanie polecam wam pochylenie
się nad bardzo niedocenionymi „Przygodami Tintina”, który to
film Spielberg nakręcił trzy lata po swoim ostatnim spotkaniu z
Jonesem.
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą